Jak przetrwać w zabobonnym Krakowie

Zmieniają się czasy i zmieniają obyczaje, ale i dzisiaj na wszelki wypadek niektórzy odpukują w niemalowane albo schodzą czarnemu kotu z drogi. Nietrudno też napotkać kobiety unikające położenia torebki na podłodze z obawy, że pieniądze będą z niej uciekały, ludzi wertujących kolorowe pisma w poszukiwaniu horoskopów (choć w te nieprzychylne wolimy nie wierzyć) czy takich, którzy w trudnych sytuacjach życiowych zwracają się po poradę do wróżek. Tak na wszelki wypadek…

A jak było kiedyś? Książka przybliża szereg znanych w Krakowie przesądów, poczynając od czasów najdawniejszych, aż po współczesne, bo wiele – mimo krytycznego stanowiska Kościoła w tej kwestii – przetrwało w podobnej lub nieco zmienionej formie. Z niektórymi zabobonami wiązały się tragedie miłosne, na czele z głośnym romansem Zygmunta Augusta i Barbary Radziwiłłówny, „wielkiej nierządnicy litewskiej”, której matka miała podobno omamić króla za pomocą magii. Za innymi, jak siedemnastowieczny proces zakończony spaleniem Doroty Pileckiej, domniemanej czarownicy ze Słomnik, stały ludzkie dramaty.
Z poszczególnych rozdziałów książki można się także dowiedzieć, jacy ludzie na przestrzeni wieków praktykowali w Krakowie sztuki tajemne, które zawody były uważane za magiczne, jak rozpoznawano czarownicę, kto i w jaki sposób mógł nią zostać, a także jak broniono się przed czarami i demonami, jak zaklinano szczęście, jakich sposobów używano, aby zdobyć serce ukochanej lub ukochanego i wielu innych rzeczy, o których dzisiaj rzadko się pamięta.

Kłopoty alchemika ukazane na obrazie z XVII wieku. Wikimedia Commons.

Miasto magii

Kraków stał się centrum nauk tajemnych, poczynając od czasów królowej Bony, która przywiozła na Wawel modę na zainteresowanie magią, aż do kontrreformacji. Słynął też jako centrum alchemii, praktykowanej na królewskim dworze, na Uniwersytecie Krakowskim, a nawet w klasztorach miejscowych dominikanów i tynieckich benedyktynów.

To wtedy przez miasto przewinęło się wielu słynnych alchemików, magów i astrologów pokroju doktora Fausta i Filipa Paracelsusa, Johna Dee zwanego „Merlinem królowej Elżbiety I” i Edwarda Kelleya, ale też szarlatanów wszelkiego autoramentu, którzy oferowali usługi zamożnym mieszczanom i gościli na wspaniałym dworze Jagiellonów czy w murach uniwersytetu. Wielu, jak największy polski alchemik Michał Sędziwój, którego mit był kiedyś słynniejszy od mitu legendarnego Mistrza Twardowskiego, miało w obrębie dzisiejszej starówki swoje domy – otaczane nimbem tajemnicy i omijane z lękiem jak kamienica Sędziwojska.

Znośnie żyło się tu także domniemanym czarownicom, podczas gdy na Zachodzie ich koleżanki po fachu płonęły na stosach. W szesnastowiecznej stolicy, mieście magii i alchemii, prawo dla czarownic bywało łaskawsze, a wiara w ich moce trwała w najlepsze zarówno wtedy, jak i w późniejszych wiekach, kiedy przed krakowskim sądem, w procesach o zniesławienie, częściej musieli się tłumaczyć oskarżyciele rzekomych czarownic, a nie same czarownice!

Hans Baldung, Sabat czarownic, XVI wiek, flickr.com.

Adepci sztuk tajemnych

W Krakowie szczególną obawę budzili alchemicy, o których powiadano, że czarują, wywołując diabła albo za pomocą magicznych kryształów, albo czarodziejskich zwierciadeł, i korzystają z zaklęć zawartych w księgach czarnej magii. O posiadanie tajemniczych czarnych ksiąg byli podejrzewani także domniemani czarownicy, którzy tak naprawdę czerpali wiedzę na temat leczenia z książek innego rodzaju, a mianowicie zielników oraz herbarzy (herbaliów), które jeszcze w XIX wieku traktowano na wsiach niemal z nabożną czcią, nikomu ich nie pokazywano i przechowywano je w ukryciu.

Zgodnie z miejscowymi wierzeniami czarownicy byli inteligentniejsi i bardziej niebezpieczni od czarownic. Kobiety trudniły się głównie magią mleczną, zadawaniem i odczynianiem uroków lub zadawaniem i zamawianiem chorób, na przykład słynnego kołtuna, któremu – i związanym z nim zabobonom – prezydent miasta Józef Dietl wydał w XIX wieku prawdziwą wojnę.

Ludzie biegli w praktykach magiczno-leczniczych byli niezwykle przydatni, bo służyli społeczeństwu wróżbami i radą, znali właściwości ziół i, jak wierzono, potrafili skutecznie odpędzić chorobę i odczynić urok. Mogli to robić za pomocą wzroku, wypowiadania pewnych formułek (zamawiania), za pomocą znaków robionych ręką (zażegnywania), kredą lub nożem, poprzez podłożenie pod dom albo oborę jakiegoś ziela i innych magicznych przedmiotów. Gorzej dla nich, gdy nadchodziła zaraza, powódź lub posucha, bo w momentach klęsk żywiołowych czy sąsiedzkich sporów pomawiano ich o stosowanie magii niszczycielskiej – zatruwanie wody, wywoływanie chorób i szkód materialnych, jak psucie piwa i gorzałki, brak plonów czy zabieranie mienia.

Pan Twardowski i diabeł. Rysunek Michała
Elwiro Andriollego, XIX wiek. Wikimedia Commons.

Magiczne praktyki

Rozróżniano trzy rodzaje czarów: sors divinatoria, sors amatoria i sors malefica bądź venefica. Sors divinatoria, czyli przepowiadanie przyszłości, traktowane było w historii czarownictwa znacznie łagodniej, chociaż osobę parającą się wróżbiarstwem nietrudno było oskarżyć o coś więcej. Czary te są zresztą popularne do dzisiaj, niekwestionowaną zaś królową współczesnych krakowskich wróżek pozostaje Dzidzianna Solska, która przed trzy dekady królowała w jednej z nisz w Sukiennicach od strony ulicy Brackiej, gdzie odkrywała przed klientami przyszłość za pomocą kart tarota, fusów po kawie, kości albo szklanej kuli.

Sors amatoria, drugi rodzaj czarów, polegał na wzbudzaniu w ludziach miłości, głównie zmysłowej. Magia miłosna miała służyć nie tylko zdobyciu serca wybranka lub wybranki, ale też osiągnięciu innych, bardziej przyziemnych korzyści. O nakłanianie do lubieżności przeważnie posądzano kobiety, i nie był to przypadek. W stereotypowych opowieściach, do których w Polsce przyczyniły się procesy lokalnych czarownic z XVII i XVIII wieku, kobiety – potomkinie Ewy – były postrzegane jako istoty szczególnie podatne na pokusy cielesne.

Z kolei celem sors malefica było szkodzenie życiu lub zdrowiu ludzi i zwierząt bądź neutralizowanie tego rodzaju czarów. W tym celu czarownice i czarownicy sprawowali czary lekarskie, mleczne, myśliwskie, pogodowe, wzrokowe, a działając na czyjąś zgubę, mogły: ozionąć, oziorać, urzec, zauroczyć lub nadąć, czyli zaczarować za pomocą tchnienia. Wszystko zaś czyniły przy pomocy diabła.

Eliksir miłości, Evelyn De Morgan, XX wiek. Wikimedia Commons.

Magiczne środki

Do czarów i ich odczyniania najczęściej używano nieskomplikowanych, dostępnych na co dzień środków. Stosowano więc popularne zioła lecznicze i te, którym przypisywano właściwości magiczne, jak mandragora albo pełniący lokalnie jej funkcję przestęp, nazywany również diabelskim zielem. Używano mocy czterech żywiołów: wody, ognia, ziemi i powietrza, a także soli, chleba, święconych świec i innych sakramentaliów. Odważniejsi mieli w posiadaniu tak zwane czarne świece wykonane na przykład z trupiego łoju, a nawet posuwali się do wykorzystania tak odrażających rekwizytów, jak ekskrementy i inne wydzieliny, ludzkie lub zwierzęce kości, szubieniczne powrozy, części ciała wisielców, wydobyte z grobu i sproszkowane części ciała nieboszczyków lub inne przedmioty powiązane ze sferą zła i śmierci. Do wróżb używano natomiast roztopionego wosku albo ołowiu, związanych z krystalomancją szklanych kul, różnego rodzaju kart, kości, fusów, części rozmaitych roślin lub rzeczy codziennego użytku.
Wyobraźnia krakowian w tym względzie była nieograniczona, choć i dzisiaj na jej brak nie można narzekać. Wielu ludzi nieświadomie lub podświadomie przypisuje nadzwyczajne właściwości przeróżnym przedmiotom. Trudniej co prawda o ząb nieboszczyka czy krew niemowlęcia, którą miał stosować w swojej magii alchemik Michał Sędziwój, ale łapacze snów, gliniane dzwonki i dzwoneczki mające odpędzać zło, podkowy czy wizerunki Żydków z grosikiem na szczęście można kupić na prawie każdym kramiku pod Sukiennicami.