Przesądy na temat chorób

W epoce szalejących epidemii, niewyjaśnionych zgonów i wiary w siły nadprzyrodzone narodziło się wiele niezwykłych poglądów na temat chorób. Jedne dziwią, inne szokują, lecz wszystkie oddają mentalność ludzi średniowiecza i renesansu.

Wierzono, że epidemie miały rozsiewać wiedźmy lub wampiry. Alegoria czarnej śmierci. Wikimedia Commons, domena publiczna.

Czarownice i choroby

Problem czarownictwa istniał zarówno w Anglii katolickiej, jak i protestanckiej, a w latach 1542–1735 czary były przestępstwem ustawowo karanym śmiercią. Oznacza to, że nastąpił wówczas znaczny wzrost liczby polowań na czarownice, które rzekomo miały zsyłać na Bogu ducha winnych chrześcijan wszelkie nieszczęścia i dolegliwości, a nawet śmierć. Angielskie wiedźmy bowiem – w odróżnieniu od swoich kontynentalnych odpowiedniczek – nie latały na miotłach, nie podpisywały cyrografu z diabłem i dalekie były od seksualnych perwersji, ale wywoływały choroby i zarazy.

XIX-wieczna personifikacja zarazy. Obraz Arnolda Böcklina. Wikimedia Commons, domena publiczna.

Oskarżenia o rzucanie uroków na zwierzęta i ludzi, a szczególnie małe dzieci, które traciły siły pomimo pozornego braku przyczyn, pojawiały się od wczesnego średniowiecza i nieraz miewały wymiar polityczny. Na przykład w 1441 roku o plany zabicia króla Henryka VI za pomocą czarów posądzono księżną Gloucester.

W epoce elżbietańskiej, w której odbyło się aż 270 procesów o czary, z czego 247 dotyczyło kobiet, domniemane czarownice obwiniano m.in. o wywołanie epidemii dżumy, innych ciężkich chorób oraz niewyjaśnionych zgonów. Osobami oskarżanymi o rzucanie uroków albo bycie czarownicą były na ogół stare, biedne i samotne kobiety, wdowy lub „mądre baby”, które często pełniły rolę akuszerek. Z uwagi na to, że wiele z nich praktykowało medycynę ludową i posiadało wiedzę na temat ziół, również trujących, takich jak tojad, belladonna czy cykuta, kultura masowa zwykła przedstawiać je jako staruchy warzące w kotle magiczne eliksiry.

O czary posądzano także osoby kalekie lub naznaczone jakimiś znamionami, w których dopatrywano się tzw. wiedźmiego sutka, służącego do karmienia chowańca, czyli pomniejszego demona na usługach angielskiej czarownicy. Trzy piersi miała rzekomo Anna Boleyn, o której mówiono, że otruła lub uśmierciła za pomocą czarów Henryka FitzRoya (zm. 1536), nieślubnego syna Henryka VIII.

Obsesja na temat czarownic i strach przed czarami, szczególnie nasilający się w okresach epidemii, prowadziły do procesów i nierzadko samosądów, które kończyły się okaleczeniami lub śmiercią niewinnych kobiet. Wraz z nimi odchodziła niestety w niebyt przekazywana z pokolenia na pokolenie pogańska wiedza na temat ziołolecznictwa, nieraz o wiele skuteczniejszego od ówczesnej medycyny, zalecającej pacjentom bardziej szkodliwe niż pomocne upuszczanie krwi czy lewatywę.

Pecha miało przynosić przechodzenie pod drabiną, bo kojarzyła się z szubienicą. Egzekucja posądzonej o czary Anne Greene. Wikimedia Commons, domena publiczna.

Wampiry i zarazy

XII-wieczne angielskie historie o wampirach w wielu szczegółach przypominają słowiańskie opowieści o nieumarłych. Najczęściej powtarzającym się w nich wątkiem jest przekonanie, że wraz z pojawieniem się wampirów wybuchają zarazy, spowodowane fetorem ich rozkładającego się ciała.

Motywowi wampirów-demonów, odpowiedzialnych za szerzenie epidemii i śmierci, dużo uwagi poświęcił Walter Map (1140–1209) w swoim De Nugis Curialium. Opowieść o wampirze rozsiewającym zarazy można też znaleźć w Historia Rerum Anglicarum kanonika Williama z Newburgha (1136–1208), przytaczającego historię nikczemnego pana zamku w Alnwick, który po śmierci przeobraził się w wampira. Chociaż ludzie unikali spotkania z nim, nie opuszczając domów i co noc ryglując drzwi, wszelkie środki ostrożności okazały się bezskuteczne. Powietrze stało się cuchnące i skażone trupim jadem i nie było domu, w którym ktoś by nie umarł. Ci zaś, którzy ocaleli, szybko wyprowadzili się w inne strony, a miasto opustoszało do czasu, aż dwóch śmiałków unicestwiło potwora.

Przesądy żywe do dziś

Z wiarą w czarownice, demony i wampiry wiązały się liczne przesądy, z których sporo przetrwało do dzisiaj i znanych jest również w Polsce.

Szczególnie silna była wiara, że wszelkie epidemie – o ile nie są rozsiewane przez wiedźmy lub wampiry, choć jedne i drugie miały być narzędziem szatana, który pośród grzeszników śmielej sobie poczynał – są karą za grzechy ludzkości. Jakie? Na przykład za ukrzyżowanie Chrystusa, którego przed wiekami dokonali Żydzi. Stąd nie dziwi nas, że w okresie epidemii dżumy dochodziło do prześladowania czy izolacji wyznawców judaizmu. Zarazę zaś miały zwiastować znaki na niebie, takie jak zaćmienie Słońca czy pojawienie się komety.

Mandragorę uważano za antidotum na wszelakie przypadłości. Wikimedia Commons, domena publiczna.

Ponadto poddani Tudorów na serio obawiali się „złego oka”, czyli świadomego lub przypadkowego spojrzenia pewnych osób, które oprócz szeregu rozmaitych nieszczęść mogło sprowadzić na „urzeczonego” chorobę, a nawet śmierć. Szczególnie niepożądane było spojrzenie czarownicy (celowe rzucenie złego czaru), zawistnika oraz osoby z jakimś schorzeniem lub wadą narządu wzroku, jak na przykład zez czy zaćma. Najprostszym sposobem na uchronienie się przed złym spojrzeniem było unikanie takich osób. W trakcie przesłuchań domniemane czarownice często musiały stać odwrócone tyłem do sędziów, a podczas egzekucji zawiązywano im oczy. Zasłanianie oczu skazańcom nie było więc przejawem humanitaryzmu, lecz obawy przed urokiem! Skądinąd kat i jego pomocnicy przez długi czas nosili ubrania w kolorze czerwonym, który ponoć miał ochraniać przed urokami. Podobną rolę pełniła maska, która wcale nie skrywała tożsamości kata, ale chroniła go przed złym spojrzeniem ofiar. W przypadku „złego oka” profilaktyka była bardzo istotna, ponieważ leczenie skutków uroków, czyli możliwe w wielu wariantach odczynianie, należało do najtrudniejszych działań uzdrawiających.

Co ciekawe, właściwości „złego oka” miały pawie pióra, które przechowywane w domu, sprowadzały na właściciela nieszczęścia i choroby. Pecha przynosił także czarny kot przebiegający drogę, utożsamiany wówczas z chowańcem będącym na usługach czarownicy. W razie spotkania z czarnym kotem najlepiej było zejść z obranej trasy.

Zakazy i nakazy związane z kotami były konsekwencją wiary, że ich postać mogą przybierać zarówno duchy zmarłych, jak i demony, szczególnie popularne w angielskim folklorze chowańce. Jeszcze w epoce wiktoriańskiej mawiano, że nie wolno ciągnąć kota za ogon, bo diabeł porwie duszę tego, kto tak robi. Nie wolno też było kopać kota, bo groziło to nabawieniem się reumatyzmu.

Aby uniknąć nieszczęścia, nie należało też przechodzić pod drabinami, gdyż budziły one silne skojarzenia z szubienicą i egzekucją (wieszanie było wówczas w Anglii najpopularniejszą formą kary). O śmierć zaś prosił się każdy, kto położył buty na stole, a o pecha ten, kto wysypał sól lub pieprz, skądinąd przyprawy bardzo drogie w epoce Tudorów. Aby uchronić się przed nieszczęściem, trzeba było odpukać w niemalowane drewno – ten celtycki przesąd, popularny także dziś, sięga wczesnego średniowiecza, kiedy wciąż wierzono, że drzewa mają magiczne moce.

Pecha przynosił również czarny kot. Czarny kot jako chowaniec na obrazie Evelyn de Morgan. Wikimedia Commons, domena publiczna.

Uniwersalne lekarstwo

Według wierzeń ludowych, wywodzących się jeszcze z przedchrześcijańskich kultów, magiczne właściwości miały nie tylko drzewa, ale i zioła. Przypisywana im „magia” po części wynikała z ich właściwości leczniczych oraz tego, że ich przeznaczenie oraz sposób dawkowania znały tylko osoby wtajemniczone. W rękach doświadczonej znachorki uzdrawiającą moc miały nawet rośliny trujące, ale żadna z nich nie mogła równać się z potęgą mandragory.

Mandragorę od czasów starożytnych uważano za antidotum na wszelakie przypadłości, a wiara w jej skuteczność nie słabła przez stulecia zarówno w basenie Morza Śródziemnego, gdzie roślina ta występowała, jak i na krańcach Europy, dokąd trafiała w formie zasuszonego korzenia, często o antropomorficznych kształtach, i była traktowana z wielką troską i przekazywana z pokolenia na pokolenie.

Korzeń mandragory, zazwyczaj przechowywany w szkatułce i owinięty gałgankami, był silnym amuletem: kładziony na kominku miał gwarantować dobrobyt i chronił od zła, wkładany na noc pod poduszkę sprowadzał prorocze sny, a noszony przy sobie – chronił przed urokami.

Mandragora bądź rosnący na terenach północnej Europy pokrzyk wilcza jagoda (belladonna), z tej samej rodziny psiankowatych i o podobnych właściwościach, były lekiem uniwersalnym. Uważano, że mają one zdolność przywracania zdrowia, uśmierzania bólu i sprowadzania snu, że pomagają przy spędzaniu płodu i działają jak afrodyzjak. Ponadto, jak ustalił pewien angielski medyk w XVI wieku, mandragora, lulek czarny, psianka były składnikami „maści czarnoksięskiej”, która wywoływała wrażenie lotu, stosowanej przez czarownice na terenie Europy kontynentalnej. Współczesne badania wykazują, że atropina zawarta w tych roślinach działa halucynogennie i rzeczywiście uśmierza ból, choć w dużych ilościach może zabić.

O tym, że Anglicy doskonale znali mandragorę, tak pożądaną w średniowieczu, świadczy dobrze zachowany korzeń przypominający kształtem klęczącego człowieka, eksponowany w Science Museum w Londynie.

Duży popyt na cenny korzeń, rzekomo wyrastający z nasienia wisielca pod szubienicą, prowadził oczywiście do pojawienia się „podróbek”, zazwyczaj wykonywanych z roślin z rodziny dyniowatych i formowanych na kształt ludzkiej postaci. W 1568 roku tego rodzaju praktyki potępił botanik William Turner.

Tępiona przez Kościół wiara w moc korzenia mandragory z czasem osłabła, tak jak przekonanie, że epidemie i choroby mogą być sprawką wampirów czy czarownic. Pozostało jednak coś, czego poddani Tudorów nie umieliby zdefiniować – wiara w potęgę podświadomości, która potrafi zdziałać „cuda”.