Nie tylko szubienica, czyli co po wyroku czekało krakowian…

Przestępcy grasujący po ulicach Krakowa bardzo rzadko mogli liczyć na pobłażliwość ze strony władz. Każdy rzezimieszek zapewne zdawał sobie sprawę, iż w razie schwytania czeka na niego w najlepszym wypadku wyrzucenie z miasta. Najczęściej jednak lądowali najpierw w miejskim karcerze, a później na „Cierpięgach”, jak w żargonie przestępczym nazywano miejsce kaźni…

Egzekucja przez powieszenie na średniowiecznej ilustracji. Wikimedia Commons.

Szubienica to luksus

W Krakowie takie miejsce znajdowało się za bramą Sławkowską (dziś są to prawdopodobnie okolice ulicy Długiej), a później na Błoniach. Szubienice niemal zawsze stawiano poza murami, co miało chronić przed okrutnym widokiem oraz odorem, jako że zgodnie z prawem musiały zwłoki wisieć tak długo, dopóki zgniłe ścięgna nie rozwiązały spojenia kości. Przestępca nie mógł też liczyć na pochówek na miejskim cmentarzu, gdyż godziło to w obowiązujące normy, ale przede wszystkim pochowanie ciała poza nekropolią chroniło obszar miejski przed działaniem sił nieczystych, które zgodnie z wierzeniami opanowywały zwłoki skazańców.

Na miejscu kaźni na skazanego czekał cały wachlarz narzędzi katowskich. Jeśli winowajca miał szczęście, mógł od razu trafić na stryczek. Ci majętniejsi czasem dostawali się pod katowski topór (w Krakowie ścinano przed kościołem Mariackim, tuż u wylotu Siennej), choć z kolei w tym przypadku trzeba było mieć nadzieję, że kat dobrze go naostrzy, gdyż kilkukrotne cięcie toporem raczej nie było uznawane za śmierć bezbolesną. Wśród znanych krakowskich „ściętych” był żyjący w XV wieku Krzysztof Szafraniec z Pieskowej Skały. Został on kiedyś obrabowany w jednej ze śląskich karczm. Z tego powodu mścił się na tamtejszych kupcach, grasując na drodze z Krakowa do Olkusza. Wyznaczono nawet nagrodę za jego głowę i wydano wyrok banicji w 1484 roku. Ale Szafraniec nic sobie z tego nie robił. Do czasu, aż zapłacił za swoje czyny głową.

Egzekucja na średniowiecznej ilustracji. Wikimedia Commons.

Przy szubienicy stały specjalne pale na głowy ściętych, inne z kolei służyły do wbijania na nie przestępców. Były zarezerwowane głównie dla kobiet, podobnie jak zakopywanie żywcem i utopienie. Najbardziej zatwardziałych przestępców łamano kołem bądź ćwiartowano żywcem. Tę ostatnią karę w Krakowie wymierzano na czterech rogach rynku, używając do tego rozżarzonych cegieł. Na przywódców band i szajek czekał nie sznur, a hak. Podobnie jak Janosika, wieszano ich za żebro, tak by umierali w męczarniach. Ostatecznie można było zostać rozerwanym przez konie. Bardzo rzadko – przynajmniej w Polsce – skazanych kamienowano bądź palono. A jeśli już tak się działo, taki los najczęściej spotykał heretyków i apostatów. W Krakowie, zapewne dla przykładu, palono ich na rynku, tak aby każdy wiedział, co go czeka, jeśli wystąpi przeciw świętym nakazom Kościoła.

Jednym z najbardziej znanych przestępców, którzy trafili na stos, nie był jednak heretyk, a rozbójniczka. Była to Katarzyna, żona Włodka ze Skrzynna, zwana Wlekyne. Przewodziła jednej z podkrakowskich band rozbójników. Jak wspominają źródła: męża swego pozostawiła niczym strażnika na swym zamku, sama zaś, zabrawszy z sobą czeladź, grabiła mieszkańców innych grodów. Jeździła bowiem konno z bronią i zbroją jak mocny mężczyzna, i żadnego nie oszczędziła przeciwnika. Sama też grabiła zamki i wsie swoich wrogów. Podobno była tak silna, że nosiła zbroję, ręcznie naciągała kuszę czy łuk, w czym nie przeszkadzała jej nawet ciąża. Napadała na zamki, wsie i podróżujących kupców. Została ostatecznie spalona, ale nie za rozboje, a za posługiwanie się sfałszowanymi monetami.

Pręgierz krakowski, obecnie służy jako cokół figury przydrożnej w Mydlnikach. Wikimedia Commons.

Za pełen mieszek ucho oddam

Jeśli miało się szczęście i wkraczało się dopiero w złodziejski fach, z czystym kontem, za swe czyny można było uniknąć zapłaty głową. Nie oznaczało to jednak, że nie traciło się innej części ciała. Złodzieje złapani na gorącym uczynku, chociażby podczas podcinania kies mieszczanom, tracili najczęściej ucho. Dość często w miejskich księgach można natrafić na informacje o Janku, Maćku czy Kaszy określanych jako ci z jednym uchem. Był to rozpoznawalny znak przynależności do świata przestępczego. Z tego powodu zwykli mieszczanie, którzy przez przypadek stracili ucho, np. w bójce, nieraz występowali do władz miasta o zaświadczenie, że złodziejami nigdy nie byli. Poza uchem kat ucinał najczęściej nos bądź, co ciekawe, włosy. W efekcie ludzie łysi byli również postrzegani jako członkowie lokalnego półświatka. Natomiast za morderstwo można było stracić jeśli nie życie, to całą rękę. A jeśli ktoś był krzywoprzysięzcą, musiał pożegnać się z dwoma palcami.

Bandyci nieraz trafiali pod lokalny pręgierz, który w Krakowie ustawiony był na rynku. Do chłosty używano różnego rodzaju biczy, rózeg czy mioteł. Niekiedy chłostano w miejskim więzieniu bądź od razu na miejscu zbrodni. Taki los czekałby dwóch złodziei Jana i Piotra, którzy jednak nieświadomie uchronili własną skórę, postępując niemal jak Robin Hood i Mały John. Udało im się okraść Piotra cieślę. Zostali jednak pochwyceni. Jak się później okazało, skradli pieniądze, które wcześniej Piotr ukradł Mikołajowi Glinczowi, chłopu z Dębnik. Władze aresztowały Piotra cieślę, a wspomnianą dwójkę jedynie wydaliły z miasta.

Jako że nie zawsze skazani tracili część swojego ciała, a żaden centralny rejestr przestępców nie pojawi się jeszcze przez kilka kolejnych wieków, władze musiały sobie radzić inaczej z ich identyfikacją. Służyły do tego piętna. Te wypalane na czole bądź policzkach były ostrzeżeniem dla wszystkich mieszczan. Piętna pozostawiane pod ubraniem, na piersiach, ramionach bądź plecach były już tylko informacją dla sądu, jeśli skazany powróciłby na drogę przestępczą.

Do wypalania używano stempla z różnymi znakami, zależnymi od miejsca przestępstwa, jego rodzaju czy kary (odbytej bądź zagrożonej). Z tego powodu najczęściej wypalano szubienicę bądź topór. Wizerunki te były pewnego rodzaju ostrzeżeniem dla skazanego, co może go czekać, jeśli znów złamie prawo. Nieraz stosowano piętno literowe, oznaczające kraj lub miasto, gdzie doszło do przestępstwa. Taki sam status miały wypalone herby miejskie. Na przykład Haga wypalała herbowego bociana z dżdżownicą w dziobie. Kraków być może miał literę C (od łacińskiej nazwy Cracovia).

Osobną kategorią był znak krzyża. Stosowano go głównie na Węgrzech. Wypalenia dokonywano rozżarzonym kluczem kościelnym i umieszczano je na czole, piersiach oraz między łopatkami. Stosowany był przede wszystkim w przypadku kobiet czarownic. Krzyż miał powstrzymywać diabła od dostępu do nich.

W Krakowie skazanych wiedziono zazwyczaj tzw. ulicą infamii, czyli Sławkowską. Wikimedia Commons.

Z miasta będziesz wywiedziony

Do najłagodniejszych kar należało wygnanie z miasta, nazywane wyświeceniem. Dokonywane było przez miejskiego kata i obejmowało cały ceremoniał. Osobę skazaną na wygnanie prowadzono wokół rynku i ulicami miejskimi aż do szubienicy. Kat prowadził ją przy zapalonej pochodni, a czasem przy biciu dzwonów. W Krakowie skazanych wiedziono zazwyczaj tzw. ulicą infamii, czyli Sławkowską. Przy szubienicy banita musiał czasem przejść także inne kary, jak choćby wychłostanie. Kobiety mogły otrzymać słomiany wieniec, który był następnie palony na znak, że jeśli powróci, czeka ją stos. Najważniejsza w całym ceremoniale była droga skazanego, która ukazywała go, zhańbionego, całej społeczności miejskiej.

Czasem w taki właśnie sposób pozbywano się z miasta publicznych miłośnic, jak władze określały nierządnice. Usuwano tak głównie te działające nielegalnie, jak choćby Norę, dla której terenem pracy był… przykatedralny cmentarz. Chroniono natomiast prostytutki legalne, działające w trzech zamtuzach miejskich zarządzanych przez kata, które znajdowały się na Gródku (dzisiejsze ulice Mikołajska i Świętego Krzyża). Jednak liczba legalnych nierządnic była jedynie kroplą w morzu potrzeb mieszczan. Wśród nielegalnych, ale za to najbardziej rozpoznawalnych, domów rozkoszy był ten działający przy ulicy Sławkowskiej. Prowadził go krawiec Polak o trędowatej twarzy. Działał często wspólnie ze starą kuplerką, która „wynajmowała” mu swoją córkę, a z jej nierządu obie się utrzymywały. Jak podają źródła, przybytek wspomnianego Polaka znany był wśród krakowian jako ten, gdzie pewien kulawy żebrak zgwałcił jedną dziewczynę.

Wyświeceni nieraz starali się powrócić do miasta – legalnie bądź nielegalnie. Gdy udawało im się wejść wraz z uroczystym orszakiem króla lub jakiegoś dostojnika, wówczas wygnanie było darowane. W przypadku nielegalnego przejścia przez mury groziło ścięcie, powieszenie, spalenie albo utopienie. Pomimo takich gróźb było wielu śmiałków, którzy do miasta, bez zgody rajców, powracali. W Krakowie wśród nich była jedna osoba wyjątkowa – patrycjusz miejski Jakusz Stroen Wierzynek. Prawdopodobnie z powodu swojego pochodzenia uważał, że jest niemal bezkarny. Był kilkakrotnie wydalany z miasta, ale pomimo zakazów powracał. Lista zarzutów wobec niego była bardzo długa. Mając wyrok wygnania, przebywał w mieście. Ukradł wówczas hostię i szkatułę. Za ten czyn trafił do więzienia, ale rajcy go uwolnili. Niedługo potem zgwałcił kobietę. W obecności miejskiego dostojnika groził rajcy, że go spoliczkuje, a innym, że powyrywa im nogi. Z kolei koło jatek, nie bacząc na obecność wójta, nawymyślał swoim krewnym, córkom Wierzynka. Za swoje działania nie poniósł jednak większej kary.

Dwaj budowniczowie, rzeźnik, kat, starszy ceklarz, dwaj ceklarze i dwaj trębacze miejscy na szkicu Jana Matejki. Wikimedia Commons.

Znaj pańską łaskę

Od niechybnej śmierci przestępców mogła uratować interwencja możnych bądź… dobre kontakty ze strażą miejską. I tak w pierwszym przypadku skazani na śmierć czy tortury nieraz korzystali z dobrodziejstw, jakie dawała amnestia ogłaszana z okazji ślubów królewskich, przybycia obcych monarchów czy świąt kościelnych. Nieraz złodziejom czy fałszerzom udało się też uzyskać bezpośrednią interwencję królowej, wojewody, opata czy księcia. Działo się tak nawet w przypadku bardziej niebezpiecznych bandytów, takich jak np. Frank Paternoster i jego konkubina Anna. Ci dwoje znani byli z okrutnych napaści i kradzieży. Udało się ich zamknąć w miejskim więzieniu dzięki zeznaniom pewnej kobiety. Pomimo że dotkliwie pobita przez Franka nie mogła mówić, wskazała go palcem. To wystarczyło rajcom do skazania mężczyzny. Jedynie dzięki wstawiennictwu królowej Jadwigi Paternosterowie nie zapłacili głową, a zostali wygnani.

Podobnie swoje życie uratował Piotr Grocep, który okradł rodzinę Wierzynków. W całą sprawę udało mu się wplątać niejakiego Gisko. Niestety Piotr nie należał do najbystrzejszych złodziei, gdyż swój łup ukrył pod… własnym łóżkiem. Prawda szybko wyszła na jaw, jednak złodziejowi udało się zbiec. Podróżował z niejakim Cypserem, z którym ostatecznie powrócił do Krakowa. Na rogatkach Piotr pożyczył od niego płaszcz, który miał szybko zwrócić. Nie uczynił tego. Co więcej, znów zniknął z miasta, a następnie przebywał w Olkuszu. Stamtąd powrócił do stolicy z Janem Lubartem i od niego również pożyczył płaszcz na wieczne nieoddanie. Ostatecznie to Wierzynek pochwycił Piotra, a od śmierci uchroniło go wstawiennictwo Władysława Opolczyka.

Jeśli oskarżonym nie udało się skorzystać z amnestii, musieli liczyć na „przychylność” straży miejskiej. Była to grupa słabo opłacana i nieszanowana. Nieraz zwykli mieszczanie opluwali jej członków czy wręcz atakowali. Nie dziwi więc fakt, że zdarzało się im współpracować ze światem przestępczym. Znanych jest wiele przypadków, kiedy za odpowiednią „opłatą” strażnicy wypuszczali z miejskiego karceru pochwyconych przestępców. Co ciekawe, postępowali tak nie tylko strażnicy niżsi rangą, ale również ich przywódcy. W XVI wieku czynił tak nawet krakowski cechmistrz.

Członkowie służb porządkowych potrafili w zamian za łapówkę przymykać oko na popełniane kradzieże czy napaści. Zdarzały się przypadki, kiedy to straże wręcz nakłaniały złodziei do kolejnych napadów. Tak na początku XVI wieku na temat dwóch krakowskich strażników grodzkich zeznawał pochwycony rzezimieszek: Marcin i Piczkowski, oba grodzcy, bo ci oba wiedzą o wszystkich złodziejach i karzą im kraść i dzielą się z nimi.

Po wyrokach skazujących losy krakowskich przestępców bywały różne. Nieraz tracili życie na szubienicy, od katowskiego topora czy łamania kołem. Często ocalali życie, chociaż tracili jakąś część siebie, na przykład ucho, nos, włosy czy rękę. Bywali piętnowani, stając się przestrogą dla innych. Częstokroć ratując własną głowę, udawali się na wygnanie za mury miejskie. Równie często wracali – legalnie bądź nielegalnie. W końcu mogli także, dzięki wstawiennictwu możnych lub dzięki własnym kontaktom w straży, opuścić mury więzienne. Niezależnie którą drogą podążali, w ostateczności najczęściej i tak czekała ich pierwsza, a zarazem ostatnia opcja – szubienica.

Bibliografia

Borowiejska-Birkenmajerowa M., Kształt średniowiecznego Krakowa, Kraków 1975.

Geremek B., Człowiek marginesu w średniowieczu, „Przegląd Historyczny”, T. LXXX, z. 4, 1989, s. 705–727.

Handelsman M., Kara w najdawniejszym prawie polskim, Warszawa 1907.

Kracik J., Rożek M., Hultaje, złoczyńcy, wszetecznice w dawnym Krakowie, Kraków 2010.

Księga proskrypcji i skarg miasta Krakowa 1360–1422, wyd. B. Wyrozumska, Kraków 2001.

Księga wójtowska krakowska 1442–1443, wyd. M. Niwiński, K. Jelonek-Litewka, A. Litewka Kraków 1995.

Maisel W., Archeologia Prawna Europy, Warszawa–Poznań 1989.

Maisel W., Archeologia Prawna Polski, Warszawa–Poznań 1982.

Mońko K., Rycerze rabusie w XIV i XV wieku, Kraków 2009.

Zaremska H., Banici w średniowiecznej Europie, Warszawa 1993.

Zaremska H., Miasto, struktury społeczne i styl życia [w:] Kultura Polski średniowiecznej XIV–XV wieku, red. B. Geremek, Warszawa 1997.