Azincourt. Zwycięstwo Henryka V

Czy popularny w Wielkiej Brytanii wulgarny gest uniesionych w górę dwóch palców ma swe źródło w… średniowiecznej bitwie pod Azincourt? Zdania na ten temat są podzielone. Ale jedno jest pewne: w krwawej batalii w 1415 r. giętkie i mocne palce odegrały kluczową rolę!

Król Henryk V, zwycięzca spod Azincourt. © Wikimedia Commons, domena publiczna.

W połowie drugiej dekady XV wieku pomiędzy Anglią i Francją rozgorzał na nowo ogień wojny stuletniej. Król Anglii Henryk V Lancaster zgłosił pretensje do tronu francuskiego, co już od ponad pół wieku stanowiło pretekst do kolejnych ataków wyspiarzy na Francję. Henryk postawił przeciwnikowi ultimatum: wypłata zaległych okupów z poprzednich faz wojny i uznanie panowania angielskiego nad praktycznie całą zachodnią Francją albo… kolejna inwazja. Monarcha zażądał też ręki córki króla francuskiego Karola VI, księżniczki Katarzyny, wraz z pokaźnym posagiem. Negocjacje w sprawie tych trudnych warunków nie przyniosły sukcesu, i 13 sierpnia 1415 r. angielska flota wylądowała w pobliżu Harfleur.

Po zdobyciu miasta armia Henryka pomaszerowała w kierunku znajdującego się w angielskich rękach Calais. Tymczasem Francuzi zdążyli się zmobilizować i ich armia zbliżyła się do napastników. Odpowiednio manewrując, zdołała zablokować pochód Henryka na Calais, gdzie jego oddziały mogłyby znaleźć pożywienie i wypocząć. Król Anglii zdał sobie sprawę, że sytuacja staje się coraz trudniejsza. Jego wojska były wygłodniałe, skrajnie wyczerpane ponad 400-kilometrowym marszem, wielu żołnierzy cierpiało na dyzenterię. Tymczasem siły Francuzów z dnia na dzień rosły, wzmacniane kolejnymi chorągwiami rycerzy.

Henryk postanowił zagrać va banque i zbliżył się do Francuzów, rozkazując swej armii zająć pozycje do bitwy. Wojska ustawiły się pomiędzy lasem Tramecourt i wioską Azincourt. Angielskie oddziały, liczące około 9 tysięcy ludzi, składały się w lwiej części ze strzelców, używających bardzo skutecznego długiego łuku. Przeciwko sobie mieli co najmniej dwukrotnie liczniejsze siły francuskie, których trzon stanowiła ciężka jazda rycerska.

Poranek przed bitwą pod Azincourt. © Wikimedia Commons, domena publiczna.

Celuj w koński zad!

Król Anglii wygłosił „motywacyjną” przemowę do swych żołnierzy, zagrzewając ich do walki. Według kroniki Jeana de Wavrina ostrzegał ich przed pałającymi żądzą mordu francuskimi rycerzami. Podkreślał, że zapowiadają oni, iż schwytanym strzelcom będą obcinać palce, „w tym celu, by ani jeden człowiek, ani koń nigdy więcej nie został zabity z ich łuków”. Potężne, mierzące około 1,8 metra angielskie łuki już od dziesięcioleci siały spustoszenie na polach bitew, a szlachetni francuscy rycerze nie mogli ścierpieć hańby doznawanej z rąk plebejskich strzelców. Uważali jednak, że zwycięstwa łuczników są swego rodzaju anomalią, zbiegiem przypadków, które wkrótce znajdą kres w postaci ich wielkiej masakry i powrotu odwiecznej chwały ciężkozbrojnej konnicy.

Z takim przekonaniem 25 października 1415 r. rycerska jazda francuska stanęła pod Azincourt przed liniami angielskimi. Szlachetnie urodzeni rwali się do bitwy, przepychając się do pierwszych szeregów, co utrudniało formowanie szyków. Oddziały kuszników zostały na tyłach, bo rozgorączkowani szlachcice nie dopuścili ich na pierwszą linię. Dowódcy francuscy – konstabl Charles d’Albret, marszałek Boucicaut i książę Karol Orleański – nie potrafili zapanować nad niesfornym i butnym rycerstwem.

Obie armie dzieliło wąskie zaorane pole, które ulewny deszcz zamienił w błoto. Francuzów to jednak nie powstrzymało. Do ataku ruszyły hufce ciężkiej jazdy. Anglicy zawczasu ustawili przed frontem swych wojsk płoty z zaostrzonych pali, pochylonych w stronę linii przeciwnika. Teraz zza tej przeszkody oczekiwali na zbliżającą się żelazną nawałę. Gdy Francuzi zbliżyli się na odpowiednią odległość, przywitał ich grad strzał. Łucznicy strzelali w taki sposób, by ich pociski spadały na cel z góry. Dzięki temu wbijały się głównie w nieosłonięte pancerzami zady i boki koni. Rżąc przeraźliwie, rumaki padały na ziemię, wierzgały, zrzucały jeźdźców. Spora część wierzchowców, nad którymi rycerze stracili kontrolę, zaczęła rozbiegać się na wszystkie strony, kompletnie dezorganizując szyki Francuzów. Uporządkowane chorągwie zamieniły się szybko w bezładną kupę ludzi i koni.

Obie armie dzieliło wąskie zaorane pole, które ulewny deszcz zamienił w błoto. Francuzów to jednak nie powstrzymało. Do ataku ruszyły hufce ciężkiej jazdy © Wikimedia Commons, domena publiczna.

Uduszeni błotem

Francuscy dowódcy pojęli, że ataki konnicy nie mają na tym terenie najmniejszego sensu. Na rozkaz konstabla d’Albreta rycerze zsiedli z koni i ruszyli do boju pieszo. Kilka tysięcy zakutych w płytowe zbroje wojowników człapało w brei, zbliżając się powoli do linii wroga. „Szli przez bagno, tonąc po kolana” – notował kronikarz, mnich z St. Denis. O wiele mniej liczni angielscy rycerze również wystąpili naprzód i po chwili pole rozbrzmiało szczękiem mieczy, toporów, tasaków. Zdecydowana większość Francuzów jednak nie walczyła, jako że pole było zbyt wąskie. Ponieważ wszyscy rwali się do boju i napierali do przodu, powstał ogromny tłok.

Henryk V w lot zwietrzył okazję. Angielscy łucznicy wypuścili grad strzał, który przeleciał ponad głowami swoich i spadł na mrowiący się tłum Francuzów. Wśród świstu śmiercionośnych pocisków dziesiątki rycerzy padały w błoto, wrzeszcząc i jęcząc. Stalowe blachy napierśników i hełmów amortyzowały co prawda siłę strzał, chroniąc głowy i korpusy nacierających. Ale osłony rąk i nóg były zdecydowanie cieńsze. Nawet lekko ranni w kończyny, którzy stracili równowagę i upadli na ziemię, zostali na trwałe wyeliminowani z walki. Podniesienie się z błota w ciężkiej zbroi, wśród deszczu spadających wciąż strzał, wymagało wielkiej siły. Niektórzy, nie mogąc unieść nawet głowy, po prostu się dusili, gdy breja wlewała się przez otwory oddechowe ich zamkniętych hełmów.

Ci, którzy potykając się o ciała towarzyszy, parli dalej do przodu, byli w coraz większym niebezpieczeństwie. Strzały wypuszczane z bliskiego dystansu kilkudziesięciu metrów przebijały już nawet co słabsze napierśniki. Coraz bardziej prawdopodobne było też trafienie w wizjer hełmu i wbicie się strzały przez oczodół w mózg. Ocalali przy życiu dzielni do szaleństwa Francuzi szli jednak jak w dym i po chwili dotarli do zapór z pali, atakując łuczników.

Rozgorzał zażarty bój wręcz. Strzelcy porzucili swe łuki i chwytając miecze, topory i młoty bojowe, stawili twardy opór umoczonym w szlamie, zmordowanym rycerzom. Francuscy dowódcy posłali do walki odwody, lecz nie na wiele się to zdało, bo na wąskim polu nie sposób było wykorzystać liczebnej przewagi. Straszliwa rąbanina trwała przez trzy godziny. Do boju włączył się bezpośrednio król Henryk V ze swoimi dworskimi rycerzami. W pewnym momencie zaatakował go jakiś Francuz, celując toporem w głowę. Król w porę się uchylił; ostrze topora odłupało tylko kawałek korony z jego hełmu. Mniej szczęścia miał królewski brat, książę Humphrey, którego ściągnięto z pola bitwy z przebitą pachwiną. Mimo strat angielskie zwycięstwo zdawało się jednak coraz bliższe: tysiące wrogich rycerzy zginęło i wpadło do niewoli, a wojska Henryka nie cofnęły się o krok.

Łucznicy angielscy strzelali w taki sposób, by ich pociski spadały na cel z góry. Dzięki temu wbijały się głównie w nieosłonięte pancerzami zady i boki koni. © Wikimedia Commons, domena publiczna.

Rzeź i szyderstwo

Choć główne siły francuskie zostały zniszczone, Anglicy widzieli, że w oddali formują się kolejne szeregi przeciwników. Henryk V wydał nagle straszny rozkaz: wymordować jeńców! Prawdopodobnie obawiał się, że jego szczupłym siłom trudno będzie jednocześnie odpierać kolejny szturm i pilnować wieluset Francuzów wziętych do niewoli.

Szlachetni angielscy rycerze nie chcieli splamić swego honoru zbrodnią, do krwawej roboty wzięli się więc łucznicy. Zaczęli bezlitośnie mordować bezbronnych francuskich rycerzy. Henryk V przerwał rzeź dopiero w momencie, gdy zobaczył, że pozostałe siły francuskie zamiast atakować, wycofują się z pola bitwy. Do tej chwili zaszlachtowanych zostało na pewno kilka setek Francuzów, a być może nawet ponad tysiąc.

W całej bitwie Henryk V stracił około 1,5 tys. ludzi, po stronie francuskiej było co najmniej cztery razy tyle zabitych, w tym trzech książąt, czterech najwyższych urzędników dworu królewskiego i ośmiu hrabiów.

Po rzezi w rękach angielskich zostało jeszcze co najmniej 700 jeńców. Według zakorzenionej w wyspiarskiej tradycji opowieści łucznicy podchodzili do zgnębionych Francuzów i pokazywali im złośliwie dwa palce, z wierzchem dłoni skierowanym na zewnątrz. Tak jakby mówili: „No i co, rycerzyki, mieliście nam je obciąć, a tu paluszki całe!”. Dla pokonanych szlachciców ów gest zwycięskich plebejów musiał być straszliwie obelżywy. Szczególnie że siedzieli na trawie związani i pozostawała im tylko bezsilna wściekłość.

Choć Henryk V odniósł błyskotliwe zwycięstwo, jego armia była tak wycieńczona, że nie mogła kontynuować ofensywy. 16 listopada 1415 r. władca powrócił w glorii chwały do Londynu. Nie tylko w Anglii, ale również w innych krajach Europy uważano, że rezultat starcia pod Azincourt to dowód poparcia samego Boga dla roszczeń Lancastera do tronu Francji. W następstwie bitwy kraj ten pogrążył się w wielkim  chaosie, a po upływie półtora roku Henryk miał po raz kolejny lądować za kanałem La Manche ze swą armią. Wojna stuletnia będzie się jednak ciągnąć jeszcze bardzo długo – prawie czterdzieści lat.

Dwa palce czy trzy?

Czy angielscy łucznicy, którzy powrócili po Azincourt do domu, dali początek popularnemu dziś na Wyspach wulgarnemu gestowi? Czy zaczęli pokazywać dwa palce również innym osobom, które chcieli obrazić, i „podwójny fuck” stopniowo się upowszechniał? Zdania w tej kwestii są podzielone. Historycy uważają na ogół, że jest to mit, ludowa opowiastka; w źródłach z epoki nie ma wzmianek o łucznikach szydzących w ten sposób z pokonanych wrogów. Są tylko relacje o groźbach rycerzy, że będą się mścili na strzelcach. „Francuzi ogłosili, że chcą, aby nie ocalał nikt, z wyjątkiem niektórych lordów i samego króla. Oznajmili, że cała reszta zostanie zabita albo ich członki straszliwie okaleczone. Z tego powodu nasi ludzie byli bardzo rozdrażnieni i czerpali otuchę, zagrzewając jedni drugich, aby do tego nie dopuścić”  – pisał np. w kronice Thomas Walsingham.

Są jednak również uczeni, według których ludowej opowieści nie należy odrzucać. Znany etolog i badacz gestów Desmond Morris stwierdził, że nie ma lepszego niż Azincourt wytłumaczenia narodzin „podwójnego fucka”. Według niego powstały po bitwie zwyczaj przeniósł się do Anglii, a w popularnej historyjce zachowała się informacja o jego rzeczywistych korzeniach. Fakt, że w XV-wiecznych kronikach nie ma o tym informacji, nie może zaś dziwić. Ówcześni kronikarze prawie w ogóle nie interesowali się ludźmi niskiego stanu, skupiając uwagę na królach i rycerzach. Plebs i jego wulgarne gesty uznawano za coś niewartego atramentu.

W angielskiej kulturze popularnej motyw chamskiego gestu spod Azincourt z uporem się utrzymuje. Odpowiednie scenki odgrywają też z wielkim upodobaniem brytyjscy rekonstruktorzy. Historycy-pogromcy mitów z tym większym zapałem szukają kolejnych argumentów, które zadałyby opowieści decydujący cios. Historyczka Anne Curry nawołuje, żeby przede wszystkim dokładnie czytać słowa Henryka V cytowane w kronice Jeana de Wavrina: „Francuzi obwieścili, że jeśli jacykolwiek angielscy łucznicy zostaną schwytani, obetną im trzy palce ich prawej ręki”. No właśnie – trzy, a nie dwa! Cięciwę piętnastowiecznego długiego łuku przeciętnie sprawny strzelec naciągał trzema palcami – środkowym, wskazującym i serdecznym. Skoro tak, to czy ktokolwiek będzie miał jeszcze wątpliwości, że całą historyjkę należy między bajki włożyć?

Metaforyczny „fuck”

Zwolennicy tradycyjnej opowieści mają i na ten argument odpowiedź. Po pierwsze, silni łucznicy byli w stanie naciągać cięciwy dwoma palcami. Po drugie, w 1415 r. strzelcy mogli pokazywać jeńcom trzy palce, i tak mógł rzeczywiście wyglądać pierwotnie ten gest. Potem jednak mijały długie stulecia i gest uległ przemianie, redukując się do dwóch palców. Dodaje to nawet prawdopodobieństwa całej historii; każdy przecież wie, że z upływem czasu wszystko się zmienia.

Pewności co do tego, jak powstał „podwójny fuck”, nie będziemy już mieli prawdopodobnie nigdy. Historycy będą mówić swoje, admiratorzy barwnych opowieści swoje. Pewne jest natomiast, że palce angielskich łuczników, sprawnie napinające cięciwy, odegrały kluczową rolę pod Azincourt. Plebejscy strzelcy tak czy inaczej pokazali więc szlachetnie urodzonym przeciwnikom „fucka”: jeśli nie w rzeczywistości, to przynajmniej metaforycznie. I była to dla dzielnych rycerzy lekcja niezwykle bolesna.